Paryż… jestem tu trzeci raz, ale zawsze na krótko i trochę przelotem. W związku z tym nie będę się mądrzyć (jak o Hiszpanii), ani doradzać (jak w przypadku Meksyku), bo specjalista ds. Paryża ze mnie żaden. Będzie subiektywnie.. oczywiście o tym, co i gdzie warto zjeść.
Sam Paryż to dla mnie przede wszystkim długie spacery i cudowne, intrygujące różnice: dystyngowane Champs-Elysees i Łuk Triumfalny, pełne życia ulice wokół Opery, “kolorowy” Montmartre i plan Pigalle, spokojny Lewy Brzeg Sekwany czy imponujące budynki La Defense.. i oczywiście Wieża Eiffla, niezbędny symbol.
Jednak o tym, co warto zobaczyć powie nam każdy przewodnik, a ja po 10 dniach (w sumie w 2008, 2010 i 2012 roku) nic nowego przed Wami nie odkryję. Ale jeśli chodzi o jedzenie, a zwłaszcza o desery, mogę się jednak uważać za eksperta. Bo kto zamawia w restauracji dwa desery podczas jednej wizyty? 🙂
Zacznijmy zatem od śniadania. Obowiązkowo pyszna, chrupiąca bagietka i świeży croissant. Kanapka własnej roboty, bądź z pobliskiej piekarni. Wolę z piekarni, bo wtedy chrupię ją spokojnie, obserwując życie na paryskich ulicach.
A potem… wedle uznania:
– raclette, czyli specjalny ser podgrzewany na stole na malutkich patelniach wraz z kawałkiem ziemniaka, bądź wędliny. Rozpływający się i rozgrzewający. Jak głosi Wikipedia, “pierwotnie potrawa była przyrządzana przez szwajcarskich pasterzy na gorących kamieniach ułożonych wokół paleniska”. UPDATE: w Laax w Szwajcarii podczas przerwy na ośnieżonym stoku smakuje wybornie! O raclette w Laax możecie przeczytać TU.
– fondue – znów serowo, bardzo pożywnie i raczej ciężko 🙂 roztopiony ser, z posmakiem białego wina i maczana w nim bagietka lub ziemniaczki. W zimny dzień idealnie rozgrzewa i syci. Nie dziwi, że to również potrawa dawniej jedzona przez górali. Wersja lżejsza? Czekoladowe fondue z owocami. Do zrobienia bardzo łatwo i szybko również w domu – roztapiamy czekoladę gorzką i śmietanę, kroimy owoce i gotowe!
– dla smakoszy ostrygi – fani ostryg, a do takich należy Łukasz, odnajdą w Paryżu coś dla siebie. Ostrygi można znaleźć w wielu miejscach i stanowią wstęp do właściwego dania.
W Paryżu jedliśmy też mule z frytkami i pieczone ryby, ale mnie najbardziej frapowały desery, a zwłaszcza:
– suflet czekoladowy – chrupiący z zewnątrz, z gorącą czekoladową lawą w środku (przynajmniej w teorii, bo nie każdy środek jest dostatecznie roztopiony ;)). Z lodami lub sosem waniliowym, malinowym, migdałowym. Zawsze pyszny.
Albo creme brulee, czyli sztandarowy francuski deser – “przypalony krem”. Krem na wierzchu zwieńczony jest powłoczką z karmelizowanego, przypalanego cukru, a w smaku czuć nutkę wanilii. Boskie.
Jeśli chodzi o paryskie restauracje, domyślam się, że wybór jest nieskończony. Zatem również bardzo subiektywnie napiszę o kilku, gdzie nam zdarzyło się być.
W piątkowy wieczór, poszukując miejsca na smaczną, ale skromną kolację, trafiliśmy na Champs Elysee do Leon de Bruxelles. Nazwa restauracji od razu wydała nam się znajoma i jak się okazało, już gościliśmy w Leonie, właśnie w Brukseli. Podobnie jak w Belgii, tu również można zjeść mule na różne sposoby – w białym winie, w śmietanie, po prowansalsku, w sosie Dijon, z serem Roquefort, zapieczone czy egzotycznie, w curry. Porcje są spore, zawsze podawane z grubymi, chrupiącymi belgijskimi frytkami. My, głodni po całodziennym zwiedzaniu, zdecydowaliśmy się również na przystawkę: panierowane kalmary, małe, smażone rybki i mule w panierce.
“Zamuleni” w piątek, następnego dnia postawiliśmy na francuskie sery, czyli na takie potrawy jak fondue i raclette. Masę restauracji serwujących te specjały można znaleźć w turystycznej Dzielnicy Łacińskiej. Wybraliśmy Le Saint Severin (5 Rue Saint-Severin). Na początek kolejny francuski przysmak serowy, czyli salad de chevre chaud – sałatka z grzankami z kozim serem. Uwielbiam!
Potem obowiązkowo raclette i fondue. Potrawy smaczne, niemniej obsługa pozostawiała nieco do życzenia – tłok, ścisk i kelner przesuwający nasz stolik w czasie jedzenia, by zmieścić kolejnych gości… eh, Francuzi nie prowadzą w rankingu najbardziej uprzejmych narodów świata :/
Po tym doświadczeniu, ostatniego dnia, postanowiliśmy zaszaleć i wybrać tzw. dobrą restaurację. Tak trafiliśmy do Le Bar a Huitres, również w Dzielnicy Łacińskiej. Elegancki wystrój, spokojne szarości, wielkie stoisko z owocami morza na zewnątrz i menu na iPadzie.. Przyznam, że podobał nam się ten nowoczesny zabieg i samo wybieranie potraw było nie lada przygodą – zwłaszcza, że wszystkie dania można, naciskając odnośnik, obejrzeć na tablecie. Super. Z drugiej strony zauważyłam, że moja mama nie była już tak szczęśliwa, bo na co dzień tabletów nie obsługuje.
Ja na obiad wybrałam rozwiązanie, już we Francji testowane – czyli zestaw (set menu): przystawka, danie główne i deser. Dania raczej rybne, między innymi tatar z łososia czy smażone kalmary. Desery tradycyjne: czekoladowy suflet oraz creme brulee, płonący, jeden z najlepszych, jakie jedliśmy.
Wszystko smakowało wybornie. Do tego stopnia, że to właśnie tam zamówiłam dwa desery. Oba świetne!
Łukasz jako fan morskich smakołyków zdecydował się na ostrygi i homara. Przed wylądowaniem na talerzu Pan Homar przyszedł się z nami przywitać i… pożegnać:
6 Comments
United States of America-lovers
No i teraz mam ochotę na… wszystko, o czym powyżej :] Dobrze, że posty na blogu nie mają kalorii 😉
Widelcem przez świat
Coś w tym jest 😉 plus Paryża – jak się tyle chodzi, to można się z tych wszystkich pyszności rozgrzeszyć ;)))
Grzesiek Pożyczka
a wycieczka do Paryża z klasą z lyceum to co, nie liczy się?!;))
Widelcem przez świat
A na wycieczce do Paryża z klasą to ja nie byłam!!! Więc paryski debiut dopiero w 2008 był 😉