Lofoty… Znacie? Czy ta nazwa w ogóle Wam coś mówi? Szczerze mówiąc, ja do niedawna nie miałam pojęcia o ich istnieniu i coś mi się wydaje, że większość z Was również nie ma? 🙂 Jest tyle znanych i popularnych miejsc, o których zwykle marzymy podróżniczo. Co więcej, zwykle zniechęceni naszą szaroburą i niepewną pogodę, zwykle marzymy o tzw. ciepłych krajach. O białym piasku, palmach i turkusowej wodzie. O wielogodzinnych kąpielach. O Malediwach, o Karaibach i o Seszelach. A ja tymczasem kilka miesięcy temu zamarzyłam o Lofotach… I szybko zaraziłam tym marzeniem Łukasza.. Inspiracja przyszła z “Twojego Stylu”… przeglądając od niechcenia w samochodzie czy w samolocie jeden z letnich numerów, zobaczyłam w dziale “Podróże” – Lofoty. Nawet nie pamiętam dokładnie, co tam pisali, a czasopisma nie odnalazłam pomimo wielokrotnych poszukiwań. Zapamiętałam za to kilka podstawowych informacji, a przede wszystkim cudowne zdjęcia. Lofoty to archipelag wysp na Morzu Norweskim, już za kołem podbiegunowym, które ciągną się na długości ponad 100 kilometrów. Malutkie wysepki, imponujące wzgórza wyrastające prosto z morza, raz rażące zielenią, raz surowe i ośnieżone. A do tego niewielkie, kolorowe domki, które sprawiają wrażenie, że czas na Lofotach się zatrzymał. I o takich Lofotach zamarzyłam. Chociaż szczerze mówiąc rzadko mi się zdarza aż tak zainspirować się artykułem gdzieś tam, ale nic..zapisałam na naszą listę podróżniczych marzeń do spełnienia. Macie taką? Nasza cały czas się zmienia, coś wykreślamy, ale jeszcze więcej miejsc dopisujemy, bo z każdym rokiem okazuje się, że tak wiele miejsc wciąż przed nami. Jeśli nie macie takiej listy, musicie ją stworzyć! Bo chyba wiecie o tym, że zawsze jest sens marzyć, co? 🙂
Nasze podróżnicze marzenie o Lofotach spełniło się szybciej niż myśleliśmy. Jeszcze się tego nie spodziewaliśmy, gdy w połowie lutego dostaliśmy zaproszenie od Norweskiej Rady ds. Ryb i Owoców Morza (NSC), zajmującej się, jak możecie się domyślić, promocją ryb i owoców morza z Norwegii na rynkach całego świata. Początkowo mieliśmy wybrać się do Tromso, 350 km za kołem polarnym, nazywanego “Wrotami do Arktyki”. Już wtedy podskoczyliśmy z zachwytu! Norwegia, koło podbiegunowe – tam nas jeszcze nie było! A do tego te bajeczne ryby, a wiecie już, że miłość do ryb i owoców morza czasem potrafi wygnać nas na kilka dni z Polski, tylko po to, by nasycić się się ich smakiem! Ale skakaliśmy z radości jeszcze wyżej, gdy usłyszeliśmy magiczne hasło “Lofoty”! Nawet moja mama, zawsze troszkę oporna naszym wyjazdom i zostawianiu Maksa u dziadków (samoloty, samoloty – znacie historię, że premier i prezydent nie powinni latać razem?:)), zrozumiała, że musimy tam być! 🙂
Wyprawa na Lofoty z Warszawy nie należy do prostych. W naszym przypadku przez 3 dni zaliczyliśmy 8 lotów! Powiecie, że nie warto? WARTO razy 3, razy 10, razy 100! Warszawa – Kopenhaga – Oslo – Bodø -Svolgvær – podróż całkiem niedługa (7 godzin), ale w tym 4 loty! Mocne nerwy wymagane 🙂 Zwłaszcza, że ostatni lot, 20-minutowy, niewielkim samolocikiem, który podobno przy większym wietrze może przyprawić o początki ataku serca. Nam jednak pogoda dopisała! Błękitne niebo i zimowe słońce powitało nas w Svolvær, głównym porcie i największym „mieście” Lofotów. „Mieście”, bo największa osada liczy około 5 tysięcy mieszkańców, a całe Lofoty jakieś 24 tysiące. Mieliśmy spore szczęście, bo zimą całkiem nietrudno natknąć się tu na sztorm i inne mało przyjemne atrakcje pogodowe. Latem podobno najbardziej zachwyca zieleń wzgórz i dzień polarny trwający od czerwca do połowy lipca, ale zarazem przeraża ilość turystów, którzy zastawiają małe uliczki rybackich wiosek tabunami samochodów. W marcu jest całkiem idealnie: chłodno, ale bez przesady (jakieś 0-3 stopni), pięknie, a turystów niewielu… baaa, turystów, przez 3 dni poruszając się po okolicy, spotykaliśmy głównie rybaków!
Gdy lądujesz w Svolvær na maleńkim lotniku, maleńkim samolotem, wśród wzgórz i wód Morza Norweskiego, masz wrażenie, że nagle po kilku godzinach od wylotu z Warszawy znalazłeś się w innym, tajemniczym, spokojnym, ukrytym świecie. W świecie przyrody, rybaków, dorsza, łososia i bajkowych domków (rorbuer), które zwykle zdają się wyrastać prosto z wody! Nagle okazuje się, że pomimo masy miejsc, które już widziałeś, urok i piękno Lofotów uderza z niespotykaną siłą. Zachwyca przyroda, góry, życie zgodne z naturą, bogactwo ryb, dzikość… Skały i słońce zachodzące nad czerwonymi domkami. Cisza wokół, gdy idziemy na kolację. Orzeł tuż obok naszej łodzi, gdy wybieramy się na rafting. Wygięte w łuk mosty, które łączą poszczególne wysepki, zwłaszcza, że niektóre wioski jak nasza, Henningsvær położne są na kilku niewielkich wysepkach. “Nasza” mostu dorobiła się dopiero w 1981 roku, więc można odnieść wrażenie, że nadal jest takim małym, niezależnym światem, zupełnie innym niż ten nam znany! W Henningsvær mieszka tylko 403 mieszkańców! 🙂 Nie ma prawie żadnych sklepów, jest maleńka restauracyjka Lofotmat, do której jeszcze Was zaprosimy. Jest muzeum Lofotów, gdzie możemy obejrzeć obrazy przedstawiające życie na wyspach lata i wieki temu, poglądowy filmik i kupić suweniry – oczywiście jak zawsze mam ochotę na jakąś przytulankę dla Maksa, ale ceny w Norwegii powalają. Odpuszczam – w końcu w domu mieszkają chyba ze 3 foki i jeden biały miś, a dla Maksa pochodzenie z Lofotów czy ze Smyka w Galerii Mokotów nie ma zbytniego znaczenia 😉
Co się robi na Lofotach? Podobno można nurkować i można się wspinać (widzieliśmy takich śmiałków!), można wybrać się na rafting po Morzu Norweskim lub na połów dorsza i oczywiście można jeść miejscowe przysmaki…. Tylko uwaga, jeśli nie lubicie ryb, raczej się na Lofoty nie wybierajcie!!:) Dla wszystkich rybożerców takich jak my, Lofoty to marzenie… Łosoś, dorsz na tysiące sposobów, skrei (norweski dziki dorsz), a nawet ikra z dorsza (nie spodziewałam się, że polubię, a rzuciła mnie na kolana, zwłaszcza w towarzystwie śmietany i czerwonej cebuli) … i przepyszna delikatna zupa rybna, które idealnie rozgrzewa po kilku godzinach na łodzi… Cieknie ślinka, co? A jeszcze bardziej pocieknie w następnym, kulinarnym poście… 🙂 Tymczasem zapraszamy na rafting po Morzu Norweskim! A w najbliższych dniach na rybną ucztę wartą grzechu! 🙂
10 Comments
Tomasz
Bardzo rzadko komuś zazdroszczę !!! Ale ten Wasz pomysł powalił mnie na kolana. Mega ciekawe miejsce … takie inne od wszystkiego co nas otacza.
pozdrawiam
sołek
Natalia - tasteaway.pl
Hey Tomasz!! Sami sobie zazdrościmy, że tak byliśmy!!!:) Co prawda bardzo, bardzo krótko, a podróż długa, ale i tak warto!!!:) piękne, niesamowite i tak jak napisałam i ja, i Ty zupełnie inne 🙂 pozdrawiamy!
Agnieszka R.
aż chęć na rybę mnie naszła hehe 😉 fajna przygoda jednak chyba by mi było za zimno 🙂 tez mam listę miejsc do odwiedzenia, jedne bliżej inne dalej ale już parę rzeczy wykreślone 😉 czekamy na ta rybna ucztę 😉 pozdrowionka z wiosennej Hiszpanii w końcu! 😉
Natalia - tasteaway.pl
Hey Aga!!:) wbrew pozorom wcale tak zimno nie było! 🙂 chociaż oczywiście kombinezony rybackie robiły robotę – bez nich na raftingu chyba bym padła! W kombinezonie i połowy dorsza, i rafting dały radę!:) A uczta będzie koniecznie, chociaż najpierw pewnie połowy i wizyta w przetwórni.. 😉 ile u Was stopni? My dziś w Szwajcarii – w Zurychu 16 stopni!! wow!:)
Agnieszka R.
hehe no na pewno ten rybacki kombinezon musi być cieplutki bo inaczej by tam wszyscy powywarzali na tych łodziach hehe 😉 no nic czekamy tak czy siak na dalsze relacje;) u nas tj. provincia Segovia – 15-18 stopni codziennie od tygodnia 😀 wiec wiosna pełną para hehe
Natalia - tasteaway.pl
bosko!! 🙂 Wiosna i lato w Hiszpanii to coś cudownego!:)
N.
Czekałam na tę Waszą relację, ale dopiero teraz mam chwilę, żeby nacieszyć się zdjęciami i tekstem. Lofoty to marzenie podróżnicze od kilku lat!
Natalia - tasteaway.pl
Lofoty są przecudowne!:) Ja szczerze mówiąc przyznam się, że do wspomnianego powyżej artykułu w “Twoim Stylu” nawet nie wiedziałam o ich istnieniu 😉 los zrządził tak, że marzenie spełniło się szybciej niz się spodziewałam 😉 Życzę, by Twoje marzenie również się spełniło szybko – w końcu masz znacznie bliżej niż my 😉