Nasza mała, prywatna tradycja głosi, by koniec starego, a początek nowego roku spędzać w tzw. ciepłych krajach, uciekając od chłodu, szarego nieba i przymusu zabawy na sylwestra. Tradycja ma dopiero 3 lata, ale cóż: nie od razu Rzym zbudowano! Były Indie i Goa, były Wyspy Kanaryjskie, a w tym roku wybór padł na Meksyk.

 

kolorowe Celestun na Półwyspie Jukatan

kolorowe Celestun na Półwyspie Jukatan

 

Dlaczego Meksyk? Powodów jest kilka: cudowne białe plaże i turkusowa woda prosto z reklamy batonika Bounty, miejscowy koloryt przejawiający się we wszystkim: w strojach, architekturze, przyrodzie, potrawach, wspaniałe pozostałości po cywilizacjach Majów, Azteków i Olmeków oraz powód praktyczny: chociaż egzotyczny, Meksyk jest na tyle cywilizowany, że bez problemu można go zwiedzać  z 7-miesięcznym bobaskiem u boku.

 

Lecimy…

 

No to ruszyliśmy! Najpierw do Frankfurtu, a potem z Frankfurtu prosto do Cancun tanimi liniami Lufthansy, Condor. Tzw. tanimi liniami, bo my niestety taniości nie zauważyliśmy. Może dlatego, że lot kupiliśmy stosunkowo późno i zdecydowaliśmy się na wylot w tzw. high season. Zauważyliśmy natomiast marną obsługę (niemal niewidoczne stewardesy, dziwne zwłaszcza w przypadku podróży z bobasem), średnie jedzenie w małych ilościach (wszystko pozostałe, również wino dla znieczulenia, za dodatkową opłatą) oraz brak ekraników z filmami w poprzedzających fotelach, które (ekraniki), umówmy się, przydają się podczas 12 godzinnego lotu! Ale udało się, jesteśmy na miejscu!

 

Lądujemy…

 

W meksykańskim kurorcie Cancun, na wybrzeżu Morza Karaibskiego, wylądowaliśmy wieczorem. Pierwsze wrażenia z lotniska: bardzo pomocni Meksykanie (oczywiście za małą propinę, czyli napiwek) zaprowadzą do bankomatu, do wypożyczalni samochodów, poniosą walizkę… a na hasło Polonia, odpowiedzą łamanym polskim: „Karol Wojtyła”. Jest dobrze!

Samochód jest, jedziemy zatem na Boulevard Kukulcan, czyli do tzw. Zona Hotelera. Cancun to “sztuczne” miasto, wybudowane od zera po to, by każdego roku przyciągać na miejscowe plaże tabuny zagranicznych turystów.

 

Good morning Cancun!

Good morning Cancun!

 

Geneza miasta jest zaskakująca: w latach 70. rząd Meksyku przeprowadzi ł szeroko zakrojone badania,  które określiły, że najlepszym miejscem na stworzenie kurortu jest właśnie cieniutki pas lądu w okolicach dzisiejszego Cancun. Kurort miał konkurować ze znanym z piosenki Acapulco. Wybudowano hotele, lotnisko, restauracje, centra handlowe. Ówczesny rząd był na tyle sprytny, że zaplanował również wybudowanie odrębnej części mieszkalnej dla Meksykanów, pracujących w strefie turystycznej.

Dziś Cancun, a dokładnie Boulevard Kukulcan (nazwany imieniem azteckiego boga Quetzalcoatla, czyli Pierzastego Węża) to eleganckie hotele, liczne centra handlowe z luksusowymi sklepami, restauracje oraz bajkowe, choć zatłoczone plaże. My wpadliśmy tu przenocować i… oczywiście coś zjeść.

 

grillowana ośmiornica w Crab House

grillowana ośmiornica w Crab House

W restauracji Crab House zjedliśmy pyszny obiad – idealnie zgrillowaną ośmiornicę z pieczonym ziemniakiem, nadziewane papryczki jalapenos oraz jedną z lepszych parrillad de mariscos. Pełni energii ruszyliśmy w podróż w poszukiwaniu „prawdziwego Meksyku”.

 

Chilaquiles w kolorowym Valladolid

 

tytułowe chilaquiles con pollo na śniadanie

tytułowe chilaquiles con pollo na śniadanie

Po przejechaniu około 150 km z Cancun trafiliśmy do Valladolid.

Drogi Jukatanu są raczej puste, trochę nierówne, ale niewielkie wioski , które przycupnęły tuż przy trasie, czynią podróż ciekawą i przyjemną. Niemal w każdej wiosce napotkamy miejscowy sklepik obowiązkowo z lodówką pełną zimnej Coca Coli, lekko obskurny zakład fryzjerski, malowniczy cmentarz, chatki kryte palapą, czyli suszonymi liśćmi palmy kokosowej oraz mieszkańców przemieszczających się na uproszczonej wersji rikszy.

 

w meksykańskiej chacie

w meksykańskiej chacie krytej palapą

lokalny cmentarz

i na lokalnym cmentarzu

 

W Valladolid rozgościliśmy się tuż przy rynku, w niewielki hoteliku Maria de la Luz. Cena przyjazna, pokój niewielki, ale z łazienką i telewizorem.  Miasteczko tętni życiem, zwłaszcza wokół głównego placu, zacienionego drzewami, gdzie wieczorem rozkwita uliczny handel słodyczami, napojami i tzw. marquesitas.

Marquesitas to tutejszy odpowiednik polskich rurek z bitą śmietaną. By je przygotować wystarczy jedynie przenośny wózek oraz zabawna dwustronna patelnia. Sprzedawca marquesitas nalewa odrobinę ciasta na patelnię,  jak gdyby smażył naleśniki. Do środka rurki (czy też naleśnika) nakłada tarty ser z ostrym sosem lub Nutellę, i zawija.  Dostajemy chrupiący wafel, jeszcze ciepły,  z wybraną zawartością. Całkiem smaczna przekąska, zwłaszcza podczas wieczornego spaceru.

 

Valladolid o poranku

Valladolid o poranku

Valladolid jest nieduże i podobnie jak inne meksykańskie miasteczka bardzo kolorowe zarówno ze względu na kolorystykę domów, jak i stroje mieszkańców. Kobiety przechadzają się po mieście w białych sukienkach z wyszywanymi kolorowymi kwiatami. Dodatkowego kolorytu dodają uliczni sprzedawcy. Rankiem na ulicach Valladolid zasiadają handlarki owoców, które dokładnie obierają cytrusy i tak przygotowane sprzedają je w foliowych torebkach.

 

poranny handel owocami

poranny handel owocami

My na śniadanie wybraliśmy restaurację Las Campanas, gdzie zjedliśmy chiaquiles con pollo (nachos w sosie z kurczakiem i cebulą) i chiles rellenos, czyli nadziewane ostre papryczki. Meksykańskie śniadanie jest ciężkie i pożywne: mięso, fasola, ser, ciężkie sosy i oczywiście tortilla. Na przystawkę niezależnie od pory dnia własnoręcznie robione nachos wraz z sosami: meksykańskim (drobno posiekany pomidor, cebula, kolendra, czasem z dodatkiem ostrej papryczki) oraz guacamole.

 

Papadzules w Chichen Itza

 

Po sycącym śniadanku, z Valladolid wybraliśmy się do punktu obowiązkowego każdej wycieczki po Półwyspie Jukatan, czyli do ruin prekolumbijskiego miasta Majów w Chichen Itza.

 

Chichen Itza

Chichen Itza

Najbardziej imponujace budowle w Chichen Itza to Świątynia Kukulcana oraz Świątynia Wojowników wraz z posągiem boga deszczu, Chaca. Jest to niewątpliwie jedno z najczęściej odwiedzanych stanowisk archeologicznych w Meksyku, bo przez tłum aż ciężko się przebić.

Po zwiedzaniu, siły na dalszą podróż zebraliśmy w pobliskiej restauracji Los Mestizos, wybierając lokalne smakołyki: papadzules (tortille z jajkiem na twardo w sosie z pestek dyni), salbutes (smażone małe tortille z sałatą, kurczakiem, pomidorem i czerwoną cebulą) i queso relleno (czyli żółty ser nadziewany mielonym mięsem, pływający w białym sosie z mąki kukurydzianej). Ja osobiście polecam salbutes, chrupiące i stosunkowo lekkie, dobre na upalną pogodę. I oczywiście, kolorowe 🙂

 

chrupiące salbutes

chrupiące salbutes

Corrida w Estipa

Z Chichen Itza ruszyliśmy na północ do Rio Lagartos, by obejrzeć kolonie flamingów, niemniej plany uległy nagłej zmianie. Największy plus indywidualnych podróży samochodem to właśnie możliwość spontanicznej zmiany planów.

Przejeżdżając przez niewielkie miasteczko Estipa, zobaczyliśmy niecodzienną instalację wykonaną z desek oraz palmowych liści, powiązanych sznurami. Miejscowy policjant  (trzeba dodać, że przedstawiciele wojska i policji są w Meksyku stale obecni i niezwykle sympatyczni, przynajmniej dla turystów) poinformował nas, że wkrótce zaczyna się tu doroczna corrida de toros.

 

instalacja - plaza de toros

instalacja – plaza de toros

Niewiele myśląc, zmieniliśmy plany: corrida w meksykańskiej wiosce to jak wygrana na loterii! Całe miasto przyszło obejrzeć doroczny spektakl. Eleganckie fryzury, włosy ułożone na żel, nawet u dwunastoletnich chłopców, pomimo upału najlepsze dżinsy i kozaki i świętujemy! Mieszkańcy zajmowali miejsca siedzące na instalacji, a na arenie przechadzali się sprzedawcy chipsów, słodyczy, jabłek na patyku i waty cukrowej, gdy na arenie pojawili się kowboje.

 

kowboje w Estipa

kowboje w Estipa

Widok rodem z filmów. Lasso, kapelusz i przechodzona, kraciasta koszula. Cały czas czekaliśmy na początek spektaklu: na byka i torreadorów. Byk był, torreadorzy również, ale dość niecodzienni: przy dźwiękach muzyki na arenę wkroczyły cztery kobiety, o grubych rysach i silnych nogach. Przyglądając im się bliżej można było dostrzec, że to raczej panowie za panie przebrani: w skąpych ciuszkach i na wysokich obcasach. Korrida w Estipie była daleka od hiszpańskiego spektaklu z wystrojonym torreadorem, czerwoną płachtą i jasno określonymi zasadami.

 

nietypowi torreadorzy

nietypowi torreadorzy

„Panie” zdjęły wysokie obcasy i na bosaka biegały po arenie, rozjuszając byka swoim tańcem, kolorową spódnicą, a nawet rzucaniem w niego krzesłami i puszkami po piwie. Niemniej tłum bawił się co niemiara. Na koniec występu na scenę wjeżdżali kowboje i wyprowadzali złapanego na lasso byka.

 

kowboje zbierają siły

kowboje zbierają siły

bohater wieczoru - byk

bohater wieczoru – byk

Radość i zaangażowanie widzów było ogromne… A my wyszliśmy zadowoleni, żegnani uśmiechami policji i mieszkańców wioski.

Mole poblano i tacos con pollo w Merida

 

Po nieplanowanym przystanku w Estipa, do Meridy dojechaliśmy na wieczór.

Merida to największe miasto Jukatanu, kiedyś nazywana Paryżem Nowego Świata czy też Białym Miastem, była skupiskiem największej liczby milionerów w Meksyku. Piękne kościoły, zacienione place i dawne rezydencje przy Paseo Montejo przypominają czasy dawnej świetności.

Dziś Merida to duże miasto, mocno zakorkowane, ale również tętniące życiem. Najlepiej zamieszkać w hotelu niedaleko zocalo (głównego placu) czy pobliskiego parku. Hoteli nie brakuje: kolonialny Hotel Reforma lub bardziej nowoczesny Hotel del Parque za około 550-600 pesos to dobry wybór.

Merida fascynuje pędem życia, barwnymi Indiankami sprzedającymi na ulicach chusty i szale, gwarnymi kafejkami i placami pełnymi ludzi w każdym wieku. To, co nas najbardziej urzekło to moment, gdy ulica nagle jest zamykana i w oka mgnieniu staje się deptakiem. Restauracje w mig wystawiają stoliki i krzesła na zewnątrz i… już można zasiąść, by schrupać tacos, quesadillę i popić je kolorowym drinkiem z plasterkiem ananasa (fresa colada mniam!). Ktoś tańczy, słychać głośną muzykę, gra zespół. Miejscowi i turyści jedzą, piją, „lulki palą”…

 

Jeść i pić najlepiej w restauracji Pancho’s na ulicy 59 (Calle 59). My wybraliśmy smakowity miks meksykańskich przystawek, kurczaka ze szpinakiem w mole (czyli w meksykańskim sosie czekoladowym) oraz boskie serniki: kokosowy i czekoladowy.

 

Dzibilchaltun

Z Meridy wybraliśmy się odwiedzić kolejne ruiny miasta Majów, tym razem w Dzibilchaltun. Chociaż bardzo blisko Meridy, gdy nie mamy wiele czasu, raczej odradzam. W porównaniu do Uxmal, Chichen Itza czy Palenque, w Dzibilchaltun pozostało stosunkowo niewiele budowli i brakuje imponujących widoków typowych dla pozostałych stanowisk archeologicznych.

 

Progreso oraz Chicxulub Puerto

Kolejna (po Dzibilchaltun) wpadka na naszej podróżniczej trasie. Nie ukrywam, że z Progreso i Chicxulub Puerto wiązałam spore nadzieje: opisywane jako miejsce dla smakoszów owoców morza, weekendowa odskocznia, lubiana przez mieszkańców Meridy.

Tymczasem widok z plaży w Progreso psuje długi most, prowadzący do portu, wybudowanego kilkaset metrów od lądu. Dodatkowo w miasteczku tuż przy plaży trwały roboty drogowe, a jedzenie, które zamówiliśmy w jednej z nadmorskich restauracji (polecane owoce morza) jak na Meksyk było nijakie i pozbawione smaku.

Chicxulub Puerto okazało się wymarłym, śpiącym miasteczkiem. I choć można było zauważyć mniej lub bardziej zniszczone wille, być może owe weekendowe rezydencje, podczas naszej wizyty najwięcej w Chicxulub było panów przechadzających się chwiejnym krokiem, z butelką coli w ręku… co było w butelce możemy się domyślać.

 

Pulpo a la mexicana i ceviche w Celestun

Rozczarowani nadmorskim  Progreso, na noc wróciliśmy do Meridy, by z rana ruszyć do rezerwatu flamingów w Celestun.

 

plaża w Celestun

plaża w Celestun

Do miasteczka, oddalonego od Meridy o 90 km, biegnie stosunkowo dobra trasa. W samym Celestun, nim pojechaliśmy podziwiać kolonie różowych flamingów, na niemal pustej plaży zjedliśmy ceviche mixto (czyli mix marynowanych owoców morza w sosie z limonki, cebuli, pomidorów i kolendry), camarones a la plancha (czyli miejscowe krewetki z patelni) oraz pulpo a la mexicana (ośmiornicę w sosie z pomidorów, cebuli i papryki). Wszystko smakowało wybornie.

Najedzeni ruszyliśmy na wycieczkę łódką podziwiać miejscowe ptactwo: flamingi, białe i szare pelikany, czaple, kormorany. Setki flamingów, tuż na wyciągnięcie ręki, robią niesamowite wrażenie!

 

różowo

różowo

Również przejazd przez tunel de manglares zapada w pamięć. Mala łódka przeciskająca się wśród korzeni drzew namorzynowych. Egzotyka.

 

Uxmal i Kabah

 

Uxmal i Kabah to kolejne stanowiska archeologiczne Majów po drodze z Meridy do Campeche, stolicy stanu o tej samej nazwie.

Zdecydowalismy się odwiedzić Uxmal z uwagi na imponującą Piramidę Wróżbity i malowniczy Czworokąt Mniszek. Uxmal, znacznie mniej zatłoczony niż Chichen Itza, to szansa na miły spacer wśród zieleni i malowniczych ruin.

 

Świątynia Wróżbity

Świątynia Wróżbity

W okolicy Kabah jedynie przejechaliśmy. Z trasy widać sporą część zabytków, a zwłaszcza piękną Świątynię Masek. Niemniej skromne wejście i pustka wokół wskazuje, że nie jest to miejsce kluczowe dla zwiedzających. Ruszyliśmy dalej!

Z przygodami (nagły brak benzyny pośród meksykańskich wiosek) udaliśmy się do Campeche, a stamtąd do stanów Tabasco i Chiapas… relacja wkrótce!